No cóż. Lekko rozczarowująca. Nie wiem czy to wina organizatora i programu, czy może wina pory, bo był odpływ. Chociaż, gdy porównywałem oferty, wszyscy mieli podobne. Łódź duża, łódź wiosłowa, fabryka cukierków kokosowych, lunch, wizyta w pasiece, muzyka ludowa. Wszystko mniej więcej to samo. Może to kwestia miejsca. Naprawdę nie wiem. Wycieczkę zaliczam do nieudanych. Zacznijmy od Mekongu. Po pierwsze był odpływ więc stan rzeki niski. Pomijam kolor wody, najbliżej określa go słowo sraczkowaty. Ponoć kolor wynika z wydobywania piasku z dna, które jest surowo zabronione. Przeczą temu te wszystkie barki wypełnione piaskiem. Ale wybrzeże... niski stan odkrył całą gamę śmieci, połamanych gałęzi, gnijących liści palmowych, złomu i Bóg wie jeszcze czego. Niezbyt widok. Do tego dochodzi ruch na rzece. Stare zdezelowane łodzie, ścigające się w czarnych chmurach spalin, która pierwsza przy brzegu. Barki wypełnione piaskiem, kontenerami, a nawet sianem ( co było przezabawnym widokiem, gdy na wielkiej stercie siana, za pomocą drąga przywiązanego czymś do steru, siedział sobie człek i sterował ), to wszystko stwarzało atmosferę zdecydowanie daleką od idyllicznego wizerunku rzeki, o którym czytamy w internecie. Tu zastosuję mały przeskok, bezpośrednio do małych łodzi wiosłowych. Mieliśmy nimi płynąć po wąskich kanałach, otoczonych powiedzmy dżunglą. I znowu kwestia niskiego stanu wody i odpływu. Prąd schodzący był tak silny, że biedna kobita która miała mnie i trzy inne osoby w łodzi, ledwo dawała radę trzymać nas w miejscu, o poruszaniu się w przód nie wspomnę. Więc co druga łódź miała silnik i holowała kolejną. Tyle w kwestii klimatycznego pływania kanałami. Niski stan wody odsłonił znowu brzegi, muliste, z gnijącymi korzeniami palm. I znowu urok prysł. Ośmielę się stwierdzić, że nasza koszalińska Dzierżęcinka przed dziesięcioma laty miała więcej uroku. Mekong nie zachwycił. A jak reszta programu? Lunch który był w cenie, to talerz z dużą porcją ryżu, warzywami z pary oraz sporym kawałkiem pieczonej karkówki. Można go było zupgradować za 300.000 VND od stołu ( siedziało się po pięć osób przy jednym ) do ryby z grilla, omletów, i sajgonek smażonych oraz surowych. Plus krewetki w liczbie dwie na 5 osób. Wzięliśmy upgrade. Lunch był smaczny. Najedli się wszyscy. Później wizyta w fabryce cukierków kokosowych, które są specjalnością tego regionu. Fabryka prosta, bardziej manufaktura, to trzy maszyny, i reszta mięśnie 5 pań, ciachających krówki. Bo te cukierki to nic innego, jak nasze ciągutki. Tyle, że o smaku kokosowym. Przez przypadek dowiedziałem się jak zrobić wódkę kokosową :) Jak się obierze z miękkiej łupiny kokos zostaje nam twarda skorupa z sokiem i bounty ( tak wiem ). Ta skorupa ma trzy dziurki. Jeżeli chcemy zrobić kokosową wódkę, nawiercamy te trzy dziurki, spuszczamy sok i wlewamy wódkę. Zasklepiamy dziurki i na około miesiąc zostawiamy. Ot takie proste. Ogólnie kokos jest tak uniwersalny, że wszystkie jego elementy są wykorzystywane. Od włókien, na wycieraczki do butów, po wnętrze, na cukierki, olej kokosowy, czy różnego rodzaju lekarstwa. Ot takie perpetuum ;) Po cukierkach wizyta w pasiece. Gdzie lokalny pszczelarz zachwalał właściwości miodu. I wosku pszczelego. Nie wiem jak wy, ale uważam, że akurat Polacy bardzo dobrze zdaja sobie sprawę z właściwości miodu i propolisu :) Więc akurat dla mnie ten etap był mało ciekawy, ale wszyscy ochowali i achowali w zachwycie. Następnie miał miejsce koncert lokalnej tradycyjnej Wietnamskiej kapeli ze śpiewem. I to wszystko. W autobus i powrót. No i cały dzień lał się żar z nieba, co w połączeniu z wilgotnością wykańczało niemiło. Jakie wnioski końcowe... no cóż. Gdybym wiedział... To bym był milionerem :) ale że nie wiedziałem... to pojechałem. I tak naprawdę nie żałuję, bo przekonałem się na własne oczy, że nic bym nie stracił, jakbym nie pojechał. Delta Mekongu niekoniecznie. Jutro miasto.