Na początku należy zrobić jedno. Paweł Kunachowicz. Człowiek którego determinacja, profesjonalizm, psychologiczne podejście, znajomość góry, oraz nie pieszczenie się, sprawiło, że udało się osiągnąć szczyt i z niego zejść. Jemu należą się absolutne podziękowania i szacunek.
Drugą kwestią którą należy tu powiedzieć, a która pozwoli inaczej spojrzeć na to co napiszę poniżej, to dwa fakty. W dniu naszego wejscia na MB 8.08.2020 zginął jeden z bardzo doświadczonych i poważanych w środowisku przewodników, prowadząc klienta na szczyt. Natomiast dzisiaj 11.08, w momencie przechodzenia kuluaru nastąpił obryw i trzech wspinaczy zostało ewakuowanych w stanie ciężkim, helikopterami. Na chwilę obecną odradza się wejścia na MB w związku z dużym niebezpieczeństwem obrywu skał oraz topnienia lodowca.
To nie jest łatwa góra.
A jak był z nami...
Po śniadaniu spakowani na lekko, wyruszyliśmy na stację kolejki linowej, którą wjechaliśmy na wysokość 1800 mnpm. Następnie mieliśmy się przesiąść na kolejkę wąskotorową, która miała zawieźć nas na 2700, skąd mieliśmy ruszyć w górę. No cóż kolejka się zepsuła i mieliśmy obsuw o 1,5 godziny czekając na następną.
O godzinie 10.40 po dotarciu kolejką, wystartowaliśmy z 2700 w kierunku schroniska Guter. Paweł okazał się również dobrym kłamczuchem. Mówił że może uda nam się dotrzeć na kolację o 19. Zajęło ciut krócej :) Pierwsze dwie godziny zajęło nam dotarcie do schroniska Tete Rousse. Był to wolny ale przyjemny marsz po dość kamienistym zboczu. Tak naprawdę nic mocno trudnego. Przejście tego odcinka wymagało wysiłku ale przy dobrej kondycji było ok. Jedyne co dobijało to temperatura. Było ciepło. Szliśmy w krótkich rękawkach, a Paweł nawet w szortach. Po dotarciu do lodowca przy Tete, ubraliśmy uprzęże, kaski i ruszyliśmy w stronę kuluaru.
Czym jest kuluar. Wąski żleb szerokości około 60 metrów. Wysokości kilkuset. Przejście nim zajmuje w najgorszym wypadku 20 sekund. W momencie gdy do niego doszliśmy, Paweł dał proste wytyczne. Ma być absolutna cisza. Idziemy szybko, ale równo. Gdy padnie komenda "wracamy" natychmiast w tył zwrot i zasuwać. Przejście zajęło nam z 15 sekund i żaden kamyczek nawet nie zleciał.
Po przejściu na drugą stronę zaczął się etap wspinaczkowy. Trasa oznaczona farbą w postaci zielonych i czerwonych kropek, w niektórych miejscach rozciągnięte stalowe liny. Bardzo duży odcinek trzeba było używać rąk aby iść pod górę. Jest to element wysiłkowy i również niebezpieczny, ponieważ nieuważne postawienie nogi, zły chwyt ręką i luzujemy, spychamy, lub odrywamy luźny fragment skały który leci na dół. A nie wiemy kto na dole jest, bo przecież nie jesteśmy jedynymi wchodzącymi. 150 metrów powyżej przejścia przez kuluar i jakieś 10 minut później usłyszeliśmy trzask lecących kamieni. Wspinaliśmy się wzdłuż żlebu i zobaczyliśmy dziesiątki małych kamieni oraz kilka wielkości sporego telewizora lecących w dół i zabierających ze sobą po drodze inne. Paweł tylko zdążył krzyknąć uwaga. I żeby było jasne. Te kamienie nie turlają się po zboczu. One lecą tak szybko, że potrafią się odbić i przelecieć w powietrzu na wysokości trzech metrów kilkadziesiąt metrów. Nie jesteśmy w stanie zobaczyć takiego kamienia bo uderzyć nas może z góry choć spodziewamy się z boku. Dlatego niektórzy przechodzą kuluar nocą, gdy jest większa zmarzlina i kamienie są przymarznięte. Ja w tej chwili zgadzam się z podejściem Pawła. Lepiej przechodzić w dzień. Po pierwsze kamienie lecą niezależnie od pory dnia. Jest ich mniej lub więcej, ale lecą. A przejście przez kuluar wymaga szybkości i płynności której w ciemnościach nam brakuje. A nie ważne jak wielki kamień. Przy tej prędkości, nawet kamień wielkości piłeczki do ping ponga w momencie uderzenia łamie rękę, nogę lub zabija. Kuluar Śmierci. To jego inna nazwa. Dlatego każda sekunda przechodzenia jest ważna. Po trzech godzinach drapania się pod górę dotarliśmy do platformy na lodowcu. Wysiłek był duży. Skupienie olbrzymie. Byłem zmęczony i to bardzo. Z platformy, wąską śnieżną granią jakieś 250 m doszliśmy do Gutera. Zasady schroniska... Przed wejściem na ganku zdejmujemy sprzęt i buty. Są półeczki. Ubieramy kapcie. I wchodzimy do środka. Meldujemy się w recepcji. Dostajemy prześcieradło. I miejsce do spania w dormitorium. Jest kołdra. Były poduszki ale covid je zlikwidował. Nocleg kosztuje 54 euro. Obiad i śniadanie 70. Jedzenie paskudne. Butelka 1,5 litra kosztuje 9 euro. Miałem w bukłaku 3 litry ale wypiłem na trasie. Trzeba było uzupełnić. Piwo kosztuje 7 euro. Batonik 4 euro. Drożyzna na maska. Ale z tego co się dowiedziałem, schronisko działa tylko trzy miesiące. Kasa za noclegi idzie do państwa. Najemca bierze kasę za spożywkę. Więc musi jakoś zarobić. A jedna dostawa helikopterem kosztuje ponoć 1000 euro. Monopol jest, bo gdzie indziej na wysokości 3800 kupisz wodę. Ale ciut przesadzone te ceny.
Po kolacji zalecenie spać. Ci co spali w hostelach w salach ogólnych wiedzą, że ciężko czasami się wyspać. Co chwila coś. Ktoś kichnie, kaszlnie ( choć teraz chyba bardziej panuje przyzwolenie na pierdzenie ) i sen jak u królika. Ale od 20 do 1.30 udało mi się złapać kilka godzin dobrego snu. Pobudka, śniadanie i o 2.30 ruszamy. Sprzęt mieliśmy ogarnięty wcześniej. Raki na butach. Czołówki na kaskach. Tylko ubrać szpej i w drogę. Paweł ustalił jedną zasadę. Idziemy maks do 8.30. I choćby złote góry dawali to wracamy. Dead line. Po drodze na szczyt jest jeden schron. Valot. Doszliśmy do niego po 2 godzinach. Droga w 70% pod górę i to ostro. Światło czołówek nie mówi co po bokach. I dobrze. Bo by było ciężej. W Valocie przebieramy się w cieplejsze ciuchy. Już wieje ale nie ma dramatu. Temperatura odczuwalna około -12. Teraz ciekawostka. Valot to schron awaryjny. Ale dużo ludzi robi sobie w nim nocleg. Szczególnie Polacy i Rosjanie. W poważaniu zakazy. No cóż... Z Valota ruszamy w pierwszych błyskach świtu na odległych szczytach. Podejście od schronu to już grań. Wąska i stroma. Widzę to dopiero w czasie powrotu. Ale miejscami po obu stronach 30 cm ścieżki mamy kilkaset metrów stromo w dół. Bez powiązania liną, jeden błąd, jedno poślizgnięcie i po nas. A nawet lina nie gwarantuje, że nie ściągniemy partnera. Wiatr coraz mocniejszy. Ciuchy dają radę, a odczuwalna spada w okolice -20. Coraz jaśniej. Coraz piękniejsze widoki. Coraz większe zmęczenie. Coraz płytszy oddech i coraz częstsze postoje. I głos Pawła... odpoczniesz na dole. Teraz spinaj dupę bo będzie coraz gorzej. I idziesz. Krok po kroku. W górę. Aż mijasz ostatnią grań. Dochodzisz do miejsca, gdzie spokojnie możesz usiąść, uklęknąć, przewrócić się. Jest płasko i w miarę szeroko. Miałem nadzieję poczuć to samo co na Kili. Poczułem, choć inaczej. Pomyślałem o dzieciach, o Mamie. Poczułem radość, zmęczenie, łzy. Ktoś kiedyś spytał Denisa Urubko co daje większą satysfakcję. Uratowanie życia człowiekowi, czy wejście na szczyt. Odpowiedział, że wejście na szczyt. Te uczucie jest niesamowite. Człowiek dostrzega tyle spraw z innej perspektywy. Przewartościowuje priorytety. Zmienia się. Przynajmniej ja tak czuję. Dla mnie to nie było tylko wejście na wierzchołek Mount Blanc. To było przypomnienie dlaczego to zrobiłem. Jak się czułem na szczycie Kilimanjaro. Jakie decyzje podjąłem. I co się we mnie zmieniło. I ten moment o 6.15 09.08.2020. utrwalił we mnie to, co znalazłem wcześniej. I takie wyniosłe chwile które trwały dość długo, przerywa w pewnym momencie głos Twojego przewodnika mówiący... Dobra spierda...my bo zamarzniemy tutaj :) I miał rację. Odczuwalna -30. Wiało jak cholera. Ściągnąłem na chwilę rękawicę żeby zrobić zdjęcia i ręka mi zamarzła. 20 minut ją rozgrzewałem. Moment zachwytu nad panoramą, szybkie dziękuję do góry za to, że się udało i ruszyliśmy na dół. Zasada jest jedna. Wchodzący mają pierwszeństwo. Więc jako że byliśmy jedną z pierwszych grup na szczycie, musieliśmy ustępować wchodzącym na górę. Czyli schodzić ze ścieżki na ścianę grani. Bardzo niebezpieczny etap. Znów jeden błąd i spadamy. Do tego dopiero dostrzegłem ilość szczelin. Dużo ich było na ścieżce. Po dwóch godzinach dotarliśmy do Gutera. Wysiadły mi kolana. Schodzenie jest najgorsze. Paweł cisnął na szybką herbatę, coś zjeść, i schodzimy. Śpieszył się aby jak najszybciej być za kuluarem. Zejście po ścianie od Gutera do kuluaru zajęło nam dwie godziny. Kamienie się już sypały. Znowu cisza, szybko i płynnie. Udało się bez problemu. Tylko przeszliśmy zaczęły lecieć kamienie. No cóż. Jak to mówią głupi ma szczęście. Choć dziwnie to zabrzmi, ale mam nadzieję, że ktoś tam na górze czeka na następny kamyczek :) I dlatego poszło tak gładko. Choć to co zrobiłem później raczej kwalifikuje mnie do działu głupoty ;) Mianowicie jak już pisałem wcześniej od Tete do kuluaru jest lodowiec. Paweł sobie zbiegł w butach bez raków. A jako że mnie bolały coraz bardziej kolana to stwierdziłem, że sobie zjadę na tyłku. Co zrobiłem. Zlokalizowałem rynienkę bez kamieni. I siup. Jak dostałem prędkości, to na fuksie udało mi się wbić gdzieś piętą i wyhamować. Naprawdę na fuksie. Momentalnie zdjąłem plecak, odpiąłem czekan i już dalej zjeżdżałem ciągle hamując. A mimo czekana prędkość była gruba. Paweł się śmiał, że wielu tak robi. Ale ja gdybym nie użył czekana, to pewnie byłbym obiektem zakładów, jak daleko od krawędzi lodowca wyląduję, kilkaset metrów niżej. Bo przy tej prędkości, telemark to by był ciekawy :) Od Tete już wcześniej opisaną drogą, zeszliśmy do kolejki. Zdążyliśmy na tą o 13.25. Ale kolana wysiadły mi totalnie. Ostatnie 400 metrów pokonałem w godzinę w malutkich kroczkach. Nie opanowałem jeszcze sztuki schodzenia. Cały czas hamowałem nogami, zamiast jak to mówił Paweł pedałować. Nabiorę wprawy. Mam nadzieję. No a potem do hotelu. Szklaneczka whisky kolacja i spać. Rano pobudka. I z Chamonix o 8.10 ruszyłem do domu. Trasa była ok. Dopiero ring Berliński zahamował prędkość. Ale że akurat Berlin znam dobrze, to władowałem się w centrum, przez Lichtenberg ominąłem korki i wyskoczyłem na A 11 do domu. A że teraz jest S6 od granicy do Koszalina leci się do 1,5 godziny :) O 22 byłem w domu. Dlatego opóźnienie w blogu :)
To chyba wszystko co na chwilę obecną pamiętam :) Zdjęć dzisiaj nie ogarnę. Nie chce mi się już :) Dwie godziny te moje wypociny pisałem.
Mount Blanc jest jak do tej pory jednym z najcięższych wyzwań i największych sukcesów jakie osiągnąłem w życiu. Wymaga technicznego przygotowania, sprzętu, kondycji, pokory i szacunku. Jeżeli zignorujemy te wymagania, może znajdziemy się w tej garstce szczęśliwców, którzy byli za głupi żeby zginąć próbując na niego wejść. Choć z drugiej strony nawet jak będziemy doświadczonymi, przygotowanymi, wyposażonymi i pokornymi oraz pełnymi szacunku wspinaczami nie mamy pewności czy góra się o nas nie upomni. Tak jak mówiłem. To nie jest łatwa góra.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie. Teoretycznie na ten rok kończę swoją przygodę z górami, a na pewno z koroną ziemi. Są inne cele i postanowienia którym musze się teraz poświęcić. Może jeszcze w górach w tym roku będę tych niższych i bliższych. Żeby poćwiczyć. Natomiast w 2021 spróbuję wejść na Elbrus, a jak dopisze plan finansowy to Aconcaguę. Biorę również możliwość pod uwagę, z racji pobytu w Ameryce Południowej, aby spróbować zdobyć Masyw Vinsona. Ale te decyzje zapadną dopiero na początku przyszłego roku. Tak więc jutro umieszczę zdjęcia i dziękując za komentarze tak bardzo pozytywne, życzę wszystkim zdrowia miłości i radości. Do przeczytania :)