Dzisiaj strzelił drugi tysiąc przejechany. Bambaryła dał radę. Wysiadła mu dzisiaj żarówka, ale na tych wertepach, i offroadach, to znikoma usterka. No cóż, sam się z siebie śmieje, jak ja potrafię zakłamywać rzeczywistość. Wczoraj mówiłem, że 200 km dziennie to akurat dystans. No cóż... zrobiłem 320 ;) Dzisiejszy dzień był dniem dobrych decyzji. Zaczęło się od wyboru trasy. Gdy wbiłem cel - Phong Nha Cave pokazały mi się dwie trasy. Jedna wzdłuż wybrzeża przez Dong Hoi 196 km, czyli tam gdzie nocuję ( Lavender Hotel - czysty, ciepły, obsługa mówi po angielsku wręcz doskonale ), druga przez nazwijmy to interior, ale o 30 km i 40 min dłuższa. Stwierdziłem, że interior może być bardziej kolorowy i atrakcyjny. Poświęcę się i zrobię te 30 km więcej. Wyruszając z Vinh nawigacja pokazywała cały czas, że mam opcję szybszej trasy wybrzeżem i musiałem co chwila zmieniać na interior route. Zadziwiającym faktem jest to, że w momencie kiedy wyjechałem z Vinh na tą dobrą trasę, nagle okazało się, że dojadę szybciej niż wybrzeżem. Pierwszy plus. Drugi plus to ruch na pograniczu zera. Poruszałem się drogami gminnymi. I na wszystkie przejechane km w dniu dzisiejszym, może 20 było marnej jakości. Reszta asfalcik jak ta lala. Mogłem swobodnie jechać 60/h+. Trzeci plus... krajobrazy. Może nie takie rewelacyjne jak te powyżej Hanoi, ale też świetne. No i trafiłem na rodzynka. Jadąc drogą QL15 w okolicach miejscowości Deo Da Deo zobaczyłem wielką dziurę w zboczu góry. Wyglądała jak jaskinia :) Trzeba obadać temat. No cóż. Jaskinia się zgadza, ale bardzo nietypowa. Głęboka z wyglądu, ale niestety nie mogłem wejść, ponieważ wypływała z niej rzeka :) Fakt faktem niezbyt głęboka ( tak do pasa maks. ), ale nie zaryzykowałem wejścia. I już tłumaczę dlaczego. Ponieważ lekko się schizowałem :) Jeżdżąc tutejszymi drogami często widuję znane wszystkim kierowcom znaki ostrzegawcze, uwaga możliwe spadające na drogę kamienie... No cóż, widzimy te znaki i zazwyczaj obok tych znaków są jakieś górki, wzgórza itp. Ja osobiście przyjmowałem ten znak do wiadomości i już. Za bardzo o tym nie myślałem. Tutaj tych znaków jest dużo. Do dzisiaj. Chcąc jak najdalej wejść do tej jaskini nie mocząc nóg, musiałem przeskoczyć parę kamieni wzdłuż ściany, ze skał identycznych jak te przy drogach. No to hop z jednego kamienia na drugi i nagle muszę się przytrzymać rękoma skały. Łapię się, a ta mi zostaje w ręku... zdębiałem. Badając dokładniej temat stwierdzam, że zamek z piasku jest bardziej stabilny. Te skały są tak kruche, że lekki nacisk i odpadają od ściany. Nie wiem co to za geologiczny materiał, ale zachowuje się jak łupek. Kusiło mnie żeby ściągnąć portki i wejść strumieniem dalej. Ale jak zobaczyłem, że sufit jaskini jest łudząco podobny do tej skały którą ręką urwałem, to wbiły mi się obrazy, że cała ta skała spada mi na łeb i... podkuliłem ogon i odpuściłem. Ale i tak wrażenie to miejsce zostawiło niesamowite. Taki rodzynek. No i teraz dochodzimy do momentu gdy dojechałem do celu. Tak jakby. Nawigacja prowadziła pięknie. O 12 w południe, wielki napis na zboczu góry poinformował mnie, że dojechałem do Parku Narodowego Phong Nha - Ke Bang. Tablica pokazuje, że do jaskini mam 1 km, a nawigacja, że 7 km. Posłucham nawigacji. Po 5 km przejechawszy przez miasto pełne turystów, biur turystycznych i hoteli, dojechałem do leśnej drogi. Coś się nie zgadza, ale jadę ta dróżką, ścieżką, paskiem błota i dojeżdżam do jaskini. Która jest po drugiej stronie rzeki. No to nawrotka i szukam przejazdu na drugą stronę... nie ma. Co się okazuje. Żeby zobaczyć Phong Nha Cave, trzeba w mieście kupić bilet do jaskini, do której dostaniemy się łodzią. Łódź taka pomieści 12 osób i po 20 minutach dowozi pasażerów na miejsce. Wysadza ich w jaskini, a następnie czeka na zewnątrz. Przyjemność taka kosztuje 150.000 VND plus dyszka za parking. Rejs i zwiedzanie trwa około 2 godzin. Rozkminienie tego wszystkiego, razem z krążeniem po okolicy zajęło mi godzinę. Czyli mamy 13. I teraz nadszedł czas na podjęcie ostatniej dobrej decyzji dnia. W trakcie przeszukiwania internetu, natrafiłem na wzmiankę o drugiej jaskini tzw. Paradise Cave, która znajdowała się w odległości 22 km od Phong Nha Cave. Uderzył mnie jeden komentarz. Ktoś polecił zwiedzenie najpierw Phong, a później Paradise... żeby się nie rozczarować Phong. Gdy znalazłem stronę Paradise Cave okazało się, że wejście jest tylko do 16.30. Nawigacja wyliczyła czas dojazdu na 40 minut. Czyli musze podjąć decyzję którą jaskinię zwiedzić. Bo dwóch nie dam rady, a nie uśmiechało mi się jechać po nocy do hotelu. Padło na Paradise Cave. Dojechałem po 40 minutach. Kupiłem bilet za 250.000 VND plus piątak za parking. Spacerkiem, choć jest opcja dojechania malexem, doszedłem do wąskiej betonowej ścieżki która prowadziła... w górę. Windy brak. Dobrze że nie schody... bo tymi się z góry schodziło. 20 minut wchodzenia i … chyba jeszcze jestem pod wrażeniem. Nic nie zapowiada tego, co w rzeczywistości nas oczekuje. Spodziewałem się dziury w ziemi. Może jakiegoś urwiska. Ale to co zobaczyłem na nowo zdefiniowało moje pojęcie słowa jaskinia. Słowa nie opiszą, zdjęcia nie oddadzą. W Ninh Binh nie pływało się po jaskiniach. O nie. Tam były popierdółki nie jaskinie. Choć cudowne popierdółki. Cieszę się, że mój wybór padł na Paradise Cave. Warta każdego donga wydanego na wejście. Nie mam pojęcia jak w skali światowej plasuje się ten twór matki natury, ale dla mnie jest w czołówce. Wchodzimy do dziury w ziemi po drewnianych schodach. Gdy otwiera się szersza perspektywa, widzimy otwartą przestrzeń gdzieś na 70 m wysoką i wielkości boiska do piłki. Schodzimy schodami i okazuje się, że dalej są drewniane pomosty idące w głąb jaskini. I tak przez 226 metrów... bo taka długa jest Paradise Cave. Nie było wzmianki o wysokości sklepienia, ale na moje oko miejscami powyżej 120 m. Coś niesamowitego. Rożnego rodzaju formacje skalne. Różnorodność form i kolorów. Drugie odkryte ( choć znane ), ale pierwsze na liście najfajniejszych miejsc Wietnamu.
Teraz siedząc już w hotelu, zastanawiam się gdzie dalej. I chyba przeskoczę Hue i zakotwiczę w Da Nang. Na dwa dni. Dużo czytałem o Hue, jako miejscu wartym zwiedzenia. Zakazane miasto, grobowce cesarzy, martwy park rozrywki. Wszystko fajnie. Ale to zabytki. Nie to, że nie lubię. Ale jakoś mnie nie ciągnie w czasie tej wycieczki, do podziwiania architektury Wietnamu. A w Da Nang jest złoty most i jego widoki. Pośrednio to ten most przekonał mnie do zwiedzenia Wietnamu. Tak jak kiedyś świętej pamięci Anthony Burdain przekonał mnie do odwiedzenia Taiwanu. A dwa dni wystarczą na serwis Bambaryły bo to jego czas, i na zwiedzenie okolic Da Nang i Hoi An.